10 sierpnia 2011

Początek końca (część I)

Jamyang Norbu
Oryginalny tekst został opublikowany 14 lipca na blogu Jamyanga Norbu 'Shadow Tibet'

Ghaden Phodran labrang, Klasztor Drepung (Tybet), fot. Shadow Tibet.


Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
Czysta anarchia szaleje nad światem,
Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
Zatapiając obrzędy dawnej niewinności;
Najlepsi tracą wszelka wiarę, a w najgorszych
Kipi żarliwa i porywcza moc.

Te wersety z „Drugiego przyjścia” często były wykorzystywane w publicystyce politycznej (rozpaczliwego rodzaju), mimo że zazwyczaj wprowadzały wydarzenia, które nijak miały się do zwiastującej apokalipsę metafizycznej wizji Yeats’a. Kiedyś widziałem je wyeksponowane na jednej ze stron opiniotwórczej brytyjskiej gazety, dzień po trzecim zwycięstwie Margaret Thatcher w wyborach.

Jednak to, co dzieje się obecnie w Tybecie, można opisać niestety, tylko w najbardziej przerażających apokaliptycznych terminach. I nie mówię tylko o sytuacji wewnątrz Tybetu, gdzie nieubłagane rządy ucisku, przemocy, masowych przesiedleń, kulturowego ludobójstwa i niszczenia środowiska przyjęły teraz wymiar eschatologiczny, z gwałtownym ubożeniem i marginalizacją Tybetańczyków w obliczu chińskich (i zagranicznych) projektów rozwoju na wielką skalę.

Najnowszym dodatkiem do scenariusza „końca świata” jest z pewnością etnicznie wyniszczający „Program Przesiedleń Nomadów”. Według oficjalnego raportu agencji Xinhua w prowincji Qinghai w 2011 r. buduje się 25.000 nowych jednostek, które dołączą do 46.000 już działających ośrodków przesiedleńczych. Zakłada się, że pięcioletni program obejmie łącznie około 134.000 rodzin (pół miliona ludzi), którzy zostaną przymusowo wypędzeni ze swoich łąk i internowani w obozowiskach, które niepokojąco przypominają stalinowskie gułagi: rząd w rząd identyczne szare chaty z pustaków otoczone wysokim, kamiennym murem, który wzdłuż całego obwodu patrolowany jest przez wozy policyjne.

Ale nie. Jakkolwiek ponuro by to nie brzmiało, nie mam na myśli tylko tego, co dzieje się wewnątrz Tybetu, ale sytuację na zewnątrz, zwłaszcza w Dharamsali, gdzie tybetański rząd na uchodźstwie praktycznie zacisnął sobie pętlę na szyi.

Można by powiedzieć, że wszystko zaczęło się w 1988 r. wraz ze strasburską propozycja Dalajlamy, w której poddał on sprawę niepodległości Tybetu, jednak bardziej bezpośrednią przyczyną obecnego kryzysu było z pewnością tegoroczne oświadczenie z 10 marca, w którym ogłosił swoją decyzję o rezygnacji. Zamieściłem wpis krytykujący wybór daty tego wydarzenia, które miało miejsce zaledwie 10 dni po wyborach w Tybecie. Ponowiłem też sugestię, sprzed paru lat, którą zamieściłem w artykule na phayul.com, a mianowicie, iż pomimo tego, że decyzja Dalajlamy, aby w pełni zdemokratyzować rząd na uchodźstwie była niewątpliwie mile widziana, to jednak on sam, w imię politycznej ciągłości i podniesienia nastrojów Tybetańczyków spoza Tybetu, powinien pozostać głową państwa narodu tybetańskiego, mimo czysto formalnej pozycji. Wnikliwy edytorial w „Tibetan Political Review” (Tybetański Przegląd Polityczny) uczynił podobne rekomendacje, opisując prawne i konstytucyjne powody, dlaczego taki krok był potrzebny i dlaczego parlament na uchodźstwie nie powinien spieszyć się z decyzją w tej sprawie. Wszystkie tego rodzaju rady i uwagi zostały zignorowane w Dharamsali, o ile, zacznijmy od tego, w ogóle zostały zauważone. Tybetański parlament skierował do Dalajlamy pełną emocji prośbę, aby kontynuował swoją rolę „nadrzędnego politycznego i duchowego lidera Tybetu”.

Dalajlama kategorycznie odmówił podczas wykładu wygłoszonego 19 marca w świątyni Tsuglakang w Dharamsali. Jeden aspekt oświadczenia Dalajalmy, którego niektórzy z początku wydawali się nie pojmować, to fakt, że nie tylko zrezygnował on z politycznego przywództwa i bycia głową państwa, lecz także nieodwołalnie zakończył rolę Dalajlamy jako narodowej instytucji Tybetu. Raport na phayul.com postawił sprawę jasno: „Jego Świątobliwość powiedział dalej, iż była to jego dobrowolna decyzja, aby zakończyć polityczną rolę Instytucji Dalajlamy, która rozpoczęła się w 1642 r., kiedy to Wielki Piąty Dalajlama przyjął polityczną funkcję przywódcy Tybetu”.

Oglądając nagranie tego przemówienia uderzyła mnie wypowiedź Dalajlamy, że kończy on urząd Dalajlamy „zwycięsko” (gyalge nang nay). Dalajlama kontynuował mówiąc, iż nazwa Tybetańskiego rządu – Ganden Phodrang (Radosny Pałac) była pierwotnie nazwą labrangu Piątego Dalajlamy (osobistego pod-klasztoru w obrębie klasztoru Drepung) oraz, że zamierza wziąć z powrotem tę nazwę, dając jasno do zrozumienia, że rząd na uchodźstwie nie może dłużej jej używać i że jest to jego prywatna własność. Wytyczne Dalajlamy z początku były cokolwiek niepokojące. Czy nie zdawał on sobie sprawy, że nie może po prostu cofnąć o 370 lat historii i zmienić biegu wydarzeń, by pasował do jego obecnych planów tak samo, jak nie realne jest, żeby Chińczycy zwrócili mu budynek Ganden Phodrangu (który wciąż istnieje).

Kiedy Wielki Piąty ofiarował nazwę swojego własnego klasztoru nowemu rządowi wolnego Tybetu, zjednoczonego po raz pierwszy od czasu upadku dawnego imperium tybetańskiego, był to nieodwołalny akt polityczny i podniosłe wydarzenie historyczne. Myślę, że możemy być pewni, że Piąty nie myślał, o tym, że kiedyś w przyszłości mógłby zmienić zdanie i chcieć odzyskać nazwę Ganden Phodrang. Tak czy owak, Dalajlama otrzymał nowy, o wiele wspanialszy pałac Potala, który zbudowali dla niego Tybetańczycy własnym potem i poświęceniem, oraz nowy prywatny klasztor, Namgyal (który wciąż posiada). Od czasu uchodźstwa ma też nowoczesny osobisty sekretariat (kugyer yiktsang), który dzierży więcej władzy i wpływów niż rząd na uchodźstwie. Czy to nie wystarczy?

Od 1642 r. Ganden Phodrang pozostaje nazwą rządu Tybetu, a legalność obecnego rządu opiera się w opinii wielu Tybetańczyków na fakcie, że jest on nieprzerwaną kontynuacją tego samego rządu, który przedtem miał siedzibę w Lhasie. Jeśli zabrana zostanie nazwa, tym samym zakończy się legalność rządu. Jeśli rząd na uchodźstwie przestałby być Ganden Phondrang, to wówczas 49.184 Tybetańczyków na wygnaniu, którzy w tym roku oddali swój głos w wyborach, nie uczestniczyliby w demokratycznych wyborach nowego premiera i parlamentu, lecz raczej w wyborach prezesa i zarządu organizacji na rzecz uchodźców, lub czegoś w tym rodzaju.

Nieodłączna sprzeczność w żądaniu Dalajlamy mogła przyczynić się do kolejnej odsłony tej farsy. Krótko potem utworzono pięcioosobowy Komitet do Zmian Konstytucji (Charter Re-drafting Comitee), do którego należeli premier Samdong Rimpoche i rzecznik parlamentu Penpa Tsering. Pod wpływem wycofania nazwy Ganden Phodrang przez Dalajlamę, komitet zaproponował zastąpienie określenia „rząd” terminem „organizacja”.

Komitet wystąpił nawet z dziwnym, emocjonalnym (po namyśle może dogłębnie cynicznym) mottem nowej organizacji „Niech prawda będzie zawsze zwycięska” [„May Truth-ness Be Very Victorious” (denpanyi nampar gyalgyur chig)], który ma zastąpić poprzednie motto „Rząd Tybetu, Pałac Radości, zawsze i wszędzie zwycięski” [“The Government of Tibet, the Joyous Palace, Completely Victorious Everywhere (bhoshung ganden phodrang choglas namyal)]. Ta starsza formuła ma wspaniały wydźwięk i pewnie nie jestem jedynym, który tak sądzi. Rząd Bhutanu zaadaptował dość podobną: „Chwalebny rząd Bhutanu, zawsze i wszędzie zwycięski” [“Palden Drukshung Choglas Namgyal. The Glorious government of Bhutan, Completely Victorious Everywhere.]”

W niezwykłym przypływie efektywności i energii, pięcioosobowy komitet nakazał nawet umieścić nowe motto na pieczęci tybetańskiego rządu.

Aby przedyskutować i zaaprobować te propozycje zwołano narodową konferencję na 20 maja. Tenzing Sonam, filmowiec i eseista, w artykule w magazynie Himal, opisał to jako „historyczną okazję, ponieważ uczestnicy będą debatowali nad prawie 400 – letnim autorytetem politycznym instytucji dalajlamy oraz samym istnieniem oficjalnego rządu Tybetu na uchodźstwie”. Tenzing Sonam podkreśla, jak ważne było to spotkanie:

„418 Tybetańczyków z całego świata zebrało się w Dharamsali, tworząc tak reprezentatywną grupę na wygnaniu, jaka tylko możliwa była do utworzenia w tak krótkim czasie. Po czterech dniach intensywnych dyskusji, zebrani jednogłośnie poprosili Dalajlamę, aby zachował symboliczną obecność w rządzie jako głowa państwa, podobnie jak w systemie monarchii konstytucyjnej Wielkiej Brytanii. W opinii uczestników nie było widocznej sprzeczności w tej prośbie, skoro nie kolidowała z życzeniem Dalajlamy, aby „przestać być autorytetem politycznym.” Zmiana nazwy została odrzucona przygniatającą większością głosów, w zamian za utrzymanie tytułu „Rząd tybetański na uchodźstwie”. [wyróżnienie autora]

„Kiedy uczestnicy konferencji prezentowali swoje wnioski publiczności, wśród której był Dalajlama, po raz pierwszy zaskoczyła ich jego stanowcza odmowa, aby choćby przemyśleć ich sugestie, w myśl których miał pełnić jedynie funkcję reprezentacyjną. Jednak dopiero jego odpowiedź na drugi punkt, mianowicie utrzymanie oficjalnej nazwy „Rząd tybetański na uchodźstwie”, naprawdę nimi wstrząsnęła. Mocno sprzeciwił się tej propozycji, mówiąc, iż jeśli pozostawienie nazwy doprowadzi w przyszłości do problemów, nie będzie w stanie im pomóc. Zasugerował też, że nazwę można by zmienić na coś w rodzaju „Kierownictwo (Zarząd) Tybetańczyków” (‘Tibetan People’s Administration’).”

Dokładnie to uczyniono podczas następnej sesji tybetańskiego parlamentu. Sterowany i „strofowany” przez Samdonga Rimpocze, parlament prawie jednogłośnie przystał na zmianę nazwy rządu tybetańskiego na uchodźstwie na „Bhod Me Drik Tsuk” (dosłownie Institution/Organization of the Tibetan People – Organizacja Tybetańczyków).

Każdy kto próbuje zrozumieć tragiczne i zarazem przypominające farsę wypadki z Dharamsali oraz z gruntu niedemokratyczny, cyniczny i przypadkowy sposób, w jaki do nich doszło, powinien przeczytać artykuł Tenzina Sonama. Na phayul.com pojawił się pełen żałości nekrolog rządu Ganden Phodrang autorstwa Sheraba Woesera. O komentarze dotyczące różnych aspektów tej sprawy, przedstawiające cenną analizę problematyki, pokusili się Wangpo Tethong, Christophe Besuchet oraz prof. Elliot Sperling (w Jane’s Intelligence Review).

Jakkolwiek bardzo cenię sobie zdanie Tenzinga Sonama, jestem zmuszony nie zgodzić się z jedną z jego głównych teorii, powtarzaną zarówno przez Tybetańczyków, jak i obcokrajowców takich jak Pico Iyer, Patrick French, że „zawsze, odkąd w 1959 r. udał się na wygnanie, Dalajlama niestrudzenie promował demokrację”, lecz przegrał, ponieważ Tybetańczycy byli zbyt konserwatywni, religijni i bez wątpienia zbyt przywiązani do Dalajlamy. To, jak powiedziałem wcześniej, jest „w rzeczy samej pobożną bajeczką, którą sfrustrowani Tybetańczycy na wygnaniu powtarzają jak mantrę, żeby zganić siebie samych za trwającą stagnację ich społeczeństwa i ruchu politycznego”. Jego Świątobliwość rozpoczął być może tą demokratyczną pracę w imię słusznego celu, jednak jego niezdolność do tolerowania krytyki lub choćby odrobiny lojalnej opozycji gwarantowała, że ten eksperyment tybetańskiej polityki wyrodzi się wkrótce w coś pokroju Nepalskiej jednopartyjnej „Panchyat – demokracji”.

Nie zgadzam się też z Tenzingiem Sonamem, jakoby rezygnacja Dalajlamy miała być „dalekowzroczną i śmiałą inicjatywą Dalajlamy, aby zdecydowanie przenieść odpowiedzialność za demokrację na diasporę”. Przede wszystkim myślę, że to jasne, iż Dalajlama tak naprawdę nie zrezygnował i nie odszedł na emeryturę w tradycyjnym znaczeniu tego wyrażenia, tak jak prezydent George Bush wrócił na swoje ranczo w Crawford w Texasie, żeby wycinać zarośla lub coś w tym stylu, albo jak tradycyjnie wielu lamów w Tybecie udawało się na odosobnienie (tsam), wycofując się z pełnienia obowiązków religijnych czy urzędowych. W Lhasie powiedziano Charles’owi Bellowi, że Wielki Piąty Dalajlama „przewodził świeckim sprawom swojego kraju nie dłużej niż trzy lata, po czym usunął się z życia publicznego”.

Dalajlama nie tyle przeszedł na emeryturę, co przeprowadził ogromną zmianę w swojej karierze. Niecały miesiąc po swojej rezygnacji był już w Irlandii, udzielając Irlandczykom porad w sprawie kryzysu ekonomicznego mówiąc, że „Właściwe źródło szczęścia, spokoju umysłu, nie może zaistnieć dzięki pieniądzom”. Następnie udał się do Australii, gdzie wziął udział w idiotycznym talk-show, w którym nie zrozumiał żartu prowadzącego o pizzy i pocieszał mieszkańców Queensland, którzy niedawno przeżyli śmiertelną powódź i cyklon. W lipcu odwiedził Washington, w celu udzielenia inicjacji Kalaczakry, po której to nastąpiła publiczna debata w Chicago. W następnych miesiącach Dalajlama wypełniał zobowiązania we Francji, Estonii, Finlandii, Kanadzie, Monterrey w Meksyku, w samym mieście Meksyk, Buenos Aires i Sao Paulo. Nie wliczam w to czterech lub więcej publicznych wykładów, które wygłosi w Dharamsali dla setek wiernych z Tajwanu i Południowej Korei. Prześledzenie kalendarza spotkań na stronie dalajlama.com wzbudza ogromny podziw dla wytrwałości Dalajlamy. Pozwala uzmysłowić sobie też, że Jego Świątobliwość od dłuższego już czasu bardziej zajęty był duchowymi poszukiwaniami na skalę globalną niż sprawą wolności Tybetu.

Wielu popierających Dalajlamę Tybetańczyków i nie tylko, argumentowało, że te podróże z wykładami sprzyjają sprawie Tybetańskiej, przyczyniając się do potrzebnego wzrostu międzynarodowego zainteresowania. Z pewnością w tym przekonaniu jest trochę prawdy, jednak skutek jest taki, że owe wycieczki zapewniają sprawie Tybetu tylko tyle uwagi publicznej, ile Dalajlama ma chęć o niej mówić. Kiedy nie podnosi tej kwestii podczas swych podróży (co ostatnio staje się normą), media są szczęśliwe mogąc zignorować te trudne, polityczne problemy (po co denerwować Chiny, skoro nie trzeba?) i zamiast tego piszą o duchowości i pokoju na świecie.

Naturalnie Dalajlamie, odkąd zażywa uroków emerytury, wolno robić cokolwiek zechce. Jeśli chce poświęcić swój czas zapewniając światu opiekę duchową, to jego decyzja jest nie tylko godna szacunku, ale wręcz uznania i podziwu. Nie mam wątpliwości, że religijne wysiłki Dalajlamy przynoszą nieocenione pocieszenie i są drogowskazem dla wielu ludzi na świecie, a to z pewnością rzecz bardzo pozytywna.
Sprzeciwiam się jedynie jego świadomej decyzji, aby obedrzeć Tybetański rząd z jego historycznej nazwy i motta, faktycznie likwidując tę instytucję, jako jednostkę polityczną poprzez sprowadzenie jej z rangi „rządu na uchodźstwie” do zarządu lub organizacji uchodźców. Wielu Tybetańczyków, szczególnie dawnych urzędników i emerytowanych ministrów, było absolutnie wstrząśniętych tą decyzją. Rozmawiałem z niektórymi z nich i wydawali się zmieszani i zszokowanie, że rząd na uchodźstwie musiał dobiec końca z powodu emerytury Dalajlamy.

Z początku też byłem zdziwiony, ale po przemyśleniach wszystko stało się oczywiste. Tybetańczycy czują, że polityka dialogu Dalajlamy z Pekinem zawiodła. Większość czuje, że była to klęska druzgocąca i poniżająca. Jedynie aktywne zarządzanie tą sprawą przez samego Dalajlamę, wysiłek Samdonga Rimpocze i innych lojalistów trzymały podejście „drogi środka” przy życiu, lecz nawet wtedy – z ledwością. Bez zaangażowanego przywództwa Dalajlamy i z przeniesieniem faktycznej władzy wykonawczej na demokratycznie wybrany rząd na uchodźstwie, można było spodziewać się, że prędzej czy później dojdzie do władzy partia polityczna oparta na idei rangzen *. Możliwe, że nastąpi to wkrótce, zważywszy na wszystkie niepokoje i przejawy buntu wewnątrz Tybetu.

Dlatego, żeby zapewnić przetrwanie polityki „drogi środka” wśród społeczeństwa pozostającego na wygnaniu – utrzymać w tak stabilnym stanie, w jakim była – niezbędnym było, aby rząd na uchodźstwie został politycznie zredukowany i przekształcony w organ, zajmujący się wyłącznie rozporządzeniami, szkołami itd., nie będący natomiast w stanie decydować o przyszłości narodu tybetańskiego. Obecnie, chociaż mówi się, że Dalajlama przeszedł ostatecznie na emeryturę, a parlament zażądał, aby wszelkie środki władzy politycznej przekazano nowej „Organizacji Tybetańczyków” (w skrócie OT; ang. TPO), nie jest jasne, czy różnorakie urzędy, reprezentanci i wysłannicy Dalajlamy z całego świata pozostają w jego władzy, czy Organizacji Tybetańczyków. Prawie wszystkie nasze umowy z innymi narodami oraz sporo z zewnętrznych funduszy jest otrzymywanych przez te nieoficjalne „ambasady”. To właśnie oni zarządzają zagranicznymi podróżami i programami Dalajlamy.

Koniecznym dla wprowadzenia tego planu było żeby Dalajlama przestał być symboliczną głową państwa, mimo iż domagali się tego prawie wszyscy Tybetańczycy. Takie połączenie pozwoliłoby OT odnosić sukcesy dzięki prestiżowi Jego Świątobliwości i jego międzynarodowemu statusowi. Co więcej, jeśli zostałby symboliczną głową państwa, byłby konstytucyjnie zmuszony (jak brytyjska królowa, cesarz Japonii czy król Tajlandii) nie krytykować publicznie jakiekolwiek wypracowanego przez organizację stanowiska, nawet gdyby było ono odrzuceniem podejścia „drogi środka”.

Dalajlama zapowiedział, że na emeryturze będzie kontynuował promowanie „drogi środka”, na co zezwala mu nowa preambuła do ulepszonej konstytucji. Mamy więc obecnie do czynienia z kimś, kto ma większy wpływ polityczny niż symboliczna głowa państwa, ale bez wymogu wspierania polityki rządzących. A odkąd Dalajlama osiądzie w swoim prywatnym klasztorze i osobistym sekretariacie w Dharamsali, który prawdopodobnie począwszy od tego czasu będzie zwany Ganden Phodrang, żadne nowe kierownictwo ani OT, nawet wybrane zwycięską większością głosów, nie będzie stanie uczynić niczego, czego nie zaakceptuje Jego Świątobliwość.

Obecny kalon tripa - Lobsang Sangay, wydaje się w pełni pochłonięty przez nową rzeczywistość. W swoim pierwszym wywiadzie od wygrania wyborów zadeklarował, że był „za ‘drogą środka’” oraz, że „będzie walczył o rzeczywistą autonomię Tybetu w ramach chińskiej konstytucji”. Oświadczył także, że będzie posłuszny radom i wskazówkom Dalajlamy. Wcześniej, podczas kampanii, zawsze ostrożnie twierdził, że popiera i niepodległość, i „drogę środka”. W rzeczywistości ukuł on nowy termin „u-rang”, który łączył w sobie pierwsze sylaby umay-lan, czyli „drogi środka” oraz pierwsze sylaby rang zen, a który miał określać jego wyjątkową pozycję.

Przekonanie, że „droga środka” musi zawsze pozostawać jedyną polityczną ideologią Tybetańczyków, nawet jeśli status quo może zostać utrzymane wyłącznie przy użyciu najbardziej niedemokratycznych, cynicznych i samo-wyniszczających sposobów, dla wielu lojalistów jest kwestią wiary. Otwarcie stwierdzają oni, że zagraniczne podróże, spotkania z różnymi głowami państw, publiczne wykłady i nauki udzielane przez Dalajlamę, zostałyby drastycznie wstrzymane, gdyby Tybetańczycy zaczęli domagać się niepodległości; tego zdania są również niektórzy zachodni „wyznawcy” Dalajlamy. Przedstawicielka brazylijskiej dyplomacji, która przyjechała na mój wykład w Tibet House w Nowym Jorku powiedział mi to prosto w twarz i nie wiedziałem, czy pani ta tylko udzielała mi rady czy już groziła. Kolejne przytaczane usprawiedliwienie głosi, iż wsparcie finansowe otrzymywane z UE, USA i Kongresu, zostałoby wstrzymane, jeśli uchodźcy opowiedzieliby się za ideą rangzen. Ludzie ci są oczywiście w wielkim błędzie i dali sobie wmówić klasyczną samospełniającą się przepowiednię, ale nie będę się teraz nad tym rozwodził. Najważniejsze to zauważyć, że z ich strony jest to prawdziwa wiara, którą podziela także sam Dalajlama.

Istnieje także dodatkowy powód, podstawowy, jednak nie dyskutowany otwarcie, dla którego Dalajlama usilnie stara się, aby politycy na wychodźstwie nigdy nie zarzucili „drogi środka”. Napisałem o tym w 2007 r.: „W ostatnim dziesięcioleciu w kręgu tybetańskich przywódców sprzedaje się iluzję, jakoby tybetański buddyzm mógłby stać się dominującą, a może nawet oficjalną religią Chin. Niedopowiedzianym tego skutkiem miałoby być postrzeganie Dalajlamy jako duchowego przywódcy Chińczyków.” Victor Chan, który wspólnie z Dalajlamą napisał książkę Mądrość przebaczenia (The Wisdom of Forgiveness) i wraz z Jego Świątobliwością założył Centrum Dalajlamy dla Pokoju i Edukacji (Dalai Lama Center for Peace and Education), powiedział mi podczas wywiadu, że jest on „pewien, że Jego Świątobliwość mógłby zostać przywódcą chińskich buddystów, ale żeby mogło to nastąpić Tybetańczycy muszą zrezygnować z żądania niepodległości, ponieważ Chińczycy nigdy nie zaakceptują niepodległego Tybetu”. Jego Świątobliwość ujął to skromniej: „Chciałbym odprawić ceremonię Kalaczakry na Placu Tiananmen”.

Specjalny emisariusz Dalajlamy, Lodi Gyari, w wywiadzie dla rediff.com ogłosił: „Jednym z najbardziej decydujących czynników dla sprawy tybetańskiej jest to nowo odkryte zainteresowanie buddyzmem w Chinach.” W tym samym wywiadzie stwierdził, że nastąpił „wzrost szacunku” dla Dalajlamy w Chinach, także wśród urzędników chińskiego rządu i partii komunistycznej. Gyari odczuł, że ten wzrost rozszerzył się nawet na chińskich przedsiębiorców i biznesmenów, którzy wierzą, że „tym, czego Chiny naprawdę potrzebują jest obecność Jego Świątobliwości”.

To pewne, że Jego Świątobliwość i skupieni wokół niego ludzie są przekonani, że grają o ogromną międzynarodową stawkę. Stąd ich niecierpliwość w stosunku do tych, którzy trzymają się tych przestarzałych, nieopłacalnych i niekonsekwentnych instytucji i kwestii jak rząd na uchodźstwie czy niepodległość Tybetu. Mimo to wewnątrz Tybetu ludzie wciąż protestują w imię wolności i ponoszą tego konsekwencje. Na wygnaniu zdezorientowani i zrozpaczeni Tybetańczycy kontynuują demonstracje, strajki głodowe i pochody. Czy ktoś nie powinien powiedzieć tym ludziom, żeby poszli do domu; że wszystko skończone? Zwłaszcza tym w Tybecie, żeby przestali wystawiać się na tak wielkie ryzyko dla sprawy, która została oficjalnie zarzucona. A może oni wiedzą coś, czego my nie wiemy? Że, być może, daleka od zakończenia, walka dopiero się zaczyna? Nie wiem, ale chciałbym to zbadać w części II.
Konkluzja.

Zaledwie dwóch dalajlamów określanych jest przez Tybetańczyków mianem „wielki” (chenmo). Wielki Piąty (kuntreng ngaba chenmo) zjednoczył Tybet pozostający w rozsypce od czasów upadku Tybetańskiego Imperium, a Wielki Trzynasty (kundreng chuksumpa chenmo) wyzwolił Tybet spod dominacji dynastii mandżurskiej w 1911 r. i utworzył niepodległe państwo. Obecny Dalajlama otrzymał dotychczas wiele zagranicznych tytułów i honorów – Pokojową Nagrodę Nobla, Honorowy Medal Kongresu itd., ale proste, acz bezcenne uznanie ze strony swoich własnych ludzi jak dotąd pozostaje dlań nieosiągalne. Jego współpracownicy rutynowo nazywają go „Wielkim sternikiem światowego pokoju” [“The Great Helmsman of World Peace” (zamling shide dhipon)], co, jak podejrzewam, pozostaje w większej zgodzie z jego aktualnymi aspiracjami, wolałbym jednak, żeby nie używali tego samego tybetańskiego słowa „sternik” (dhipon), jakiego używało się w Tybecie podczas rewolucji kulturalnej dla uhonorowania Mao – „Wielkiego Sternika”.
----
*Rangzen – tyb. niepodległość . Wśród Tybetańczyków spierają się dwie frakcje: popierająca Dalajlamę i jego „drogę środka”, opowiadająca się za autonomią oraz bardziej radykalna frakcja rangzen – domagająca się realnej niepodległości Tybetu. (przyp. red.)




Jamyang Norbu – tybetański intelektualista, pisarz i działacz polityczny. W młodości walczył w Tybetańskim Ruchu Oporu w Mustangu, później był twórcą i dyrektorem Instytutu Amnye Machen. Od ponad 40 lat mieszka na emigracji – obecnie w Stanach Zjednoczonych.


Tłumaczenie: Anna Opara

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz