Film jest krótki, trwa niespełna trzy minuty, jego jakość jest niska. Ale i tak jest jednym z najlepszych dowodów wydarzeń, które od kilku miesięcy wstrząsają Tybetem.
Film pojawił się w internecie pod koniec listopada. Pierwsze 20 sekund wstrząsa. Spomiędzy palców anonimowej dłoni, kryjącej telefon komórkowy – to nim nagrano ów film – ukazuje się obraz. Skrzyżowanie ulic. Ze środka kadru bucha ogień. W nim postać: nieruchoma, czarna. Płomienie obejmują ją, wzbijają się słupem ponad jej głowę. W końcu gwałtownie, jakby jednym postrzałem, powalają na ziemię ludzki kształt. Życie.
Reszta nagrania to modły, płacz i morze świec w rękach ludzi na świątynnym placu. I kolumna jadących ulicami chińskich aut-więźniarek. Sfilmowane zgromadzenie, liczące może nawet 10 tys. Tybetańczyków, miało miejsce 6 listopada na terenie klasztoru Nyitso w Tawu. „Na ulicach roi się od chińskich służb bezpieczeństwa. Kino w pobliżu klasztoru przeobrażono w bazę wojskową” – donosiła organizacja Students for a Free Tibet. Właśnie w tym mieście – położonym w Kardze, autonomicznej tybetańskiej prefekturze prowincji Syczuan w zachodnich Chinach – trzy dni wcześniej aktu samospalenia dokonała 35-letnia mniszka Palden Choetso.
Tenizn Phuntsok |
Natomiast w miniony piątek, 2 grudnia, amerykańska Kampania na rzecz Tybetu poinformowała, że w pobliżu klasztoru Karma w regionie Czamdo podpalił się 40-letni były mnich Tenzin Phuntsog; mężczyzna przeżył, z ciężkimi poparzeniami trafił do szpitala. [Według ostatnich doniesień Tenzin Phuntsog zmarł w szpitalu pięć dni później, stając się siódmą znaną ofiarą serii samopodpaleń - red.]
Mapa pokazująca miejsca protestów - samopodpaleń w Tybecie. Źródło: ICT |
Tsewang Norbu |
Khayang, źródło: TCHRD |
Choepel, źródło TCHRD |
Samopodpalenie 25 października przeżył prawdopodobnie też Dawa Tsering, 38-letni mnich z prefektury Kardze. Dokonał go podczas religijnego rytuału w klasztorze, na oczach setek ludzi. Poparzonego, mnisi ukryli w budynkach klasztornych, które wkrótce otoczyła policja; dalszych informacji o jego losie brak. Kilka dni wcześniej podobnego aktu – ze skutkiem śmiertelnym – dokonała 20-letnia mniszka Tenzin Wangmo, pierwsza Tybetanka, która uciekła się do tak radykalnego protestu.
Dawa Tsering |
Pierwszym zaś w tym roku był Phuntsog. 20-latek nieprzypadkowo wybrał datę 16 marca: tego dnia w 2008 r. w mieście Ngaba policja stłumiła protesty duchownych i świeckich. Wśród zabitych były ciężarna kobieta, 5-letnie dziecko i 16-letnia uczennica. Dlatego gdy teraz, trzy lata później – jak pisze blogerka i poetka tybetańska Oser – „wielu Tybetańczyków uczciło pamięć ofiar, zapalając w świątyniach i domach maślane lampki, Phuntsog – mnich klasztoru Kirti – oddał im cześć, podpalając siebie”.
Phuntsok |
Samobójstwo: apel polityczny
Władze nie ukrywały samobójstwa Phuntsoga. Doniosła o nim nawet rządowa agencja Xinhua, przedstawiając jednak mnicha jako osobę psychicznie chorą, a nawet sugerując, że klasztor ponosi współwinę za tę śmierć. Podobna sytuacja miała miejsce już w 2009 r., gdy podpalił się Tapey, również mnich z klasztoru Kirti – co było pierwszym i jedynym znanym przed 2011 r. takim przypadkiem w Tybecie. Ponieważ świat obiegło zdjęcie człowieka w zakonnych szatach, płonącego na ulicy jak pochodnia, chińskie media nie zaprzeczyły wydarzeniu. Za to ukryły fakt, że mnich został postrzelony przez policjanta. „Phuntsog też nie umarł tylko od ognia. Poza poparzeniami miał rany zadane przez policjantów. Pobito go na śmierć. Zabito” – pisze Oser.
– Nic nie wskazuje, żeby oni wszyscy realizowali jakiś wspólny plan. Samobójstwo nie jest w Tybecie niczym nowym, zwłaszcza pod rządami chińskimi – ocenia Adam Kozieł z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Raport sprawozdawcy ONZ ds. wolności religii, Asmy Jahangira, z 2010 r. ujawnia listę 14 innych mnichów lub mniszek, którzy popełnili samobójstwa od 2008 r. (dokonali tego w inny sposób, nie przez samospalenie). – Nowe jest to, że ludzie odbierają sobie życie publicznie, aby stało się to przesłaniem politycznym – wyjaśnia Kozieł.
Rzeczywiście, wszystkim tegorocznym aktom samobójczym towarzyszyły apele tych mnichów i mniszek – o wolność dla Tybetu i powrót do ojczyzny Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetańczyków.
Jamyang Norbu, tybetański intelektualista, mieszkający na emigracji w USA, wzywa do poszanowania ofiary młodych duchownych, „tak, jak oni by chcieli, by była widziana: jako wołanie o podjęcie walki o wolność i niepodległość Tybetu”. „Bezcelowe jest interpretowanie działań podjętych przez młodych ludzi jako nawoływanie do poszanowania praw człowieka, wolności religijnej czy »autonomii« w obrębie ChRL” – twierdzi Jamyang Norbu.
Reedukacja i inwigilacja
Nie ma wątpliwości, że samospalenie jest szczególną formą odebrania sobie życia. Samobójstwo dokonywane jest zwykle we własnym imieniu; jest aktem egoistycznym. Tymczasem do samospalenia nie popycha Tybetańczyków pragnienie ucieczki przed rzeczywistością, tylko pragnienie zmiany tejże rzeczywistości – i wykrzyczenie przesłania, w imieniu towarzyszy niedoli.
Do tak skrajnych kroków skłania zaś sytuacja. Od kilku lat nawet na tle całej chińskiej tyranii, pod którą pozostaje Tybet, sąsiadujące od wschodu z terenem Autonomii Tybetańskiej prefektury Ngaba i Kardze poddane są szczególnej kontroli. Lawinowo rosną w nich nakłady władz na „bezpieczeństwo”. Klasztory, zwłaszcza Kirti, skąd wywodziło się pięciu mnichów-samobójców, obsadzone są urzędnikami i funkcjonariuszami, którzy prowadzą tzw. „edukację patriotyczną” lub po prostu inwigilację. Z kompleksu świątynnego, w którym żyło ok. 2500 mnichów, wywieziono lub/i uprowadzono w ostatnich miesiącach kilkuset z nich.
– Niektórzy z tych, którzy dokonali próby samospalenia, to mnisi wyrzuceni z klasztoru w wyniku tzw. akcji reedukacyjnej. Wykluczenie to wielki problem dla mnicha jako jednostki, jeżeli jest w klasztorze od dziecka i nie miał ani innego wykształcenia, ani zawodu – ocenia Agata Bareja-Starzyńska, tybetolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
– Tych ludzi zagnano do tak wąskiego narożnika, że wybrali ekstremalny środek protestu, do którego buddyzm z jednej strony zniechęca, uznając każde życie za cenne, a z drugiej strony patrzy z najwyższym szacunkiem na akty bezinteresownego poświęcenia – mówi Adam Kozieł.
– W buddyzmie pojawia się zawahanie, czy można coś komuś skutecznie odradzać czy doradzać, bo skutki karmiczne, czyli to, jaki ten czyn ostatecznie będzie miał efekt, nie są znane krytykującej osobie – tłumaczy Bareja-Starzyńska. – Może się okazać, że ten, kto dokonał samospalenia, to bodhisattwa, czyli ktoś, kto był w stanie przewidzieć, że to, co zrobi, przyniesie znacznie lepsze konsekwencje, niż to, że będzie żył przez kolejne 10 lat. Dlatego nawet Dalajlama nie żąda kategorycznie: „Zaprzestańcie tego!”. Mówi raczej: „Zastanówcie się”.
„Próba ognia”
Jedna z najsłynniejszych dżatak, legendarnych opowieści o poprzednich wcieleniach Buddy, przypomniana w filmie „Mały Budda” Bertolucciego, opowiada o żywocie Buddy jako bodhisattwy, który na widok tygrysicy głodującej z młodymi dał się jej pożreć – ofiarował zwierzęciu i młodym swoje ciało. Nikt nie traktuje tego w buddyzmie jako samobójstwa, ale raczej jako akt najwyższej szczodrości. A szczodrość w buddyzmie mahajany jest jedną z sześciu paramit, czyli doskonałości prowadzących do osiągnięcia oświecenia.
„Kto dziś pamięta, że pierwszego aktu samospalenia dokonał mnich buddyjski w Chinach w 397 r. n.e.?” – pyta w ogłoszonym w „The Hindustan Times” tekście pt. „Tybet. Próba ognia” pisarz i aktywista Tenzin Tsundue. I powołuje się na esej mieszkającego w Kanadzie chińskiego historyka Jan Yun-hua, zatytułowany „Buddyjskie akty samospalenia w średniowiecznych Chinach”, w którym Yun-hua podaje przykłady 50 mnichów poddających się takiej „próbie ognia”.
Tenzin Tsundue pisze: „Idea wang-shen czy yi-shen – dosłownie oznaczająca »opuścić lub utracić ciało« – czerpała głównie z pochodzącego z Indii buddyjskiego tekstu „Sutry Lotosu”. Przytoczona jest w nim historia Bhaisajyaraja, który osiągnął stan bodhisattva, dokonując samopodpalenia. Zgodnie z wierzeniami jego głębokie oddanie spowodowało, że ogień trawił jego ciało przez 1200 lat”.
Dlatego także w duchu ofiary, owego „głębokiego oddania”, wietnamski mistrz buddyzmu Thich Nhat Hanh komentował najsłynniejszy akt samospalenia w dziejach – dokonany przez swego rodaka, mnicha Thich Quang Duca z klasztoru w Hue.
Tchic Quang Duc, fot. Malcolm Browne |
„Krzyk zwykłego człowieka”
Przed przybyciem do Sajgonu Duc zadbał o rozgłos dla swego protestu, powiadamiając m.in. fotografa Malcolma Browna. Ten przyznał później: „Po latach mam jednak poczucie, że przyczyniłem się do tej śmierci. Że ten stary mnich nie zrobiłby tego, nie będąc pewnym obecności reportera, który przekaże jego świadectwo światu”.
Czarno-białe zdjęcie Browna nagrodzono Pulitzerem i World Press Photo. Dziś znane jest też z okładki albumu grupy Rage Against The Machine i singla „Killing In The Name”, który został „hymnem” rockowego buntu niecałe 30 lat po tym, jak Duc popełnił samobójstwo.
Jego samospalenie doczekało się naśladowców w Wietnamie i miało zapewne jakiś udział – dziś powiedzielibyśmy: wizerunkowy – w odwróceniu sympatii społeczeństw Zachodu od Wietnamu Południowego, walczącego wtedy, przy wsparciu wojsk zachodnich (głównie USA) z agresją komunistycznego Wietnamu Północnego.
Ryszard Siwiec, źródło: Wikipedia |
Podobnie jak dziś władze chińskie, rządzący PRL-em tuszowali prawdę o tych aktach, ubierając je w historie o psychicznych chorobach ich bohaterów. Dlatego do masowej świadomości postać Siwca dotarła dopiero w 1991 r. dzięki filmowi dokumentalnemu „Usłyszcie mój krzyk” w reżyserii Macieja Drygasa. Słychać w nim jego głos, nagrany wcześniej, przed śmiercią: „Usłyszcie mój krzyk, krzyk szarego, zwyczajnego człowieka, syna narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko, ponad własne życie”.
Jan Palach |
Wtedy, cztery miesiące po Siwcu, samospalenia na praskim placu Wacława dokonał – w podobnym proteście – student filozofii Uniwersytetu Karola, Jan Palach. Podobnie jak kiedyś w Wietnamie i dziś w Tybecie, jego czyn znalazł w Czechosłowacji naśladowców.
Arabska inspiracja?
Dziś wielu komentatorów sądzi, że inspiracji do serii samospaleń tybetańskich mnichów i mniszek należy szukać nie w Azji, ale tysiące kilometrów stąd – w „Arabskiej Wiośnie Ludów”.
Mohamed Bouazizi |
Samobójstwo Bouaziziego – który został ciężko poparzony i po kilku dniach zmarł w szpitalu – stało się iskrą, która „podpaliła” najpierw Tunezję, a potem Egipt, Libię, Bahrajn, Jemen i Syrię... Z wiadomym ciągiem dalszym.
– Władze chińskie wydają się przerażone arabską rewolucją, o czym świadczą doniesienia o ich absurdalnych ruchach – twierdzi znawca Tybetu, Adam Sanocki. – Gdy mianowicie chińscy blogerzy domagali się kontynuacji „Jaśminowej rewolucji” (jak potocznie nazwano ten zryw w Tunezji) w Chinach, władze w Pekinie zakazały nawet sprzedawania kwiatów jaśminu, powodując załamanie cen hurtowych.
Preludium rewolucji?
Tybetańczyk Jamyang Norbu uważa, że obecne samospalenia w Tybecie są preludium tego, co może nastąpić w lutym i marcu 2012 r. – w setną rocznicę zbrojnego wystąpienia przeciw chińskiemu imperium oraz powstania wolnego i niepodległego Tybetu. I jakkolwiek szokująco brzmi to w ustach Tybetańczyka, Jamyang Norbu głosi: „Być może w końcu kierownictwo walki o wolność zostało przekazane tym, którzy są gotowi za nią umrzeć”.
Co my, ludzie Zachodu, możemy zrobić w sprawie samopodpalających się Tybetańczyków – oprócz pisania kolejnych rezolucji i apeli? Możemy usłyszeć ich krzyk. Poczuć żar. Nie milczeć w obojętności – jak robią do tej pory nawet media – aby ich ofiara nie poszła na marne. Nie wzywać, jak chińskie władze, do powstrzymania tych aktów. Ale – znowu: jakkolwiek szokująco to zabrzmi – uszanować dramatyczne decyzje tych mniszek i mnichów.
Bohater-narrator „Małej Apokalipsy” Tadeusza Konwickiego, najgłośniejszej polskiej powieści z motywem samospalenia, wzywa w ostatnich słowach: „Ludzie, dodajcie sił każdemu na świecie, kto o tej porze idzie ze mną na całopalenie”.
W naszym milczeniu i bezsilności zapłonie w Tybecie jeszcze wiele ludzkich pochodni, a ich życie dopali się w bezsensie. Ale przez ciche przyzwolenie na ugaszenie tybetańskich nadziei i marzeń, iskra oddolnego gniewu może paść gdzie indziej. Na przykład na chińskie ambasady.
Bartek Dobroch - dziennikarz, współpracownik "Tygodnika Powszechnego", laureat nagrody dziennikarskiej Amnesty International "Pióro Nadziei 2009" za cykl tekstów o losach tybetańskiej diaspory w Indiach i Nepalu, nominowany do Grand Press 2010 w kategorii "wywiad".
---------------------
Działaj: poprzyj międzynarodowy apel w sprawie dyplomatycznej interwencji w Tybecie: www.StandUpForTibet.org
Wyślij list do Prezydenta RP o podjęcie pilnych działań na rzecz Tybetu.
Wspieraj działania na rzecz Tybetu!
dziekuje serdeczeni za artykul. juz podsylame linki gdzie sie da.
OdpowiedzUsuń