Poniżej prezentujemy komentarz znanego podróżnika i znawcy Tybetu Marka Kalmusa:
Przeczytałem uważnie wywiad z Gazety Wyborczej: „Tybet na wariackich papierach – czyli bez dokumentów” oraz wszystkie wcześniejsze internetowe komentarze. Aby nie było nieporozumień: podróżuję po różnych rejonach Tybetu od 1986 r. i doskonale znam sytuację (która zresztą zmienia się czasem nawet co kilka miesięcy jeśli chodzi m.in. o regulacje dot. turystów). Znam całkiem nieźle tradycję tybetańską i relacje tybetańsko-chińskie. Popieram też trafną uwagę autora pierwszego postu na temat chińskiego studenta, który kupił naszym podróżnikom bilety do Lhasy.
Zarówno bohaterom wywiadu jak i komentatorom oraz przyszłym turystom wybierającym się Tybetu polecam uważne przeczytanie książki: Patrick French "Tybet, Tybet" - może jednak wtedy zrozumieją, że jednak potencjalnie narażają Tybetańczyków. Patrick French naprawdę wie co pisze! Ja w pełni się z nim zgadzam.
Nieprawdą jest, że podróżując po Tybecie płaci się zawsze Chińczykom. Jak ktoś chce, może cały wyjazd zorganizować za pośrednictwem cały czas istniejących oficjalnie niewielkich agencji turystycznych w całości należących do Tybetańczyków i wyłącznie przez Tybetańczyków obsługiwanych (przewodnicy, kierowcy, hoteliki itp.). To świetna okazja, aby wspierać Tybetańczyków!
Nieprawdą jest, że za permit na Tybet trzeba płacić – lokalne władze chińskie wydają go agentom turystycznym za darmo (właśnie przed chwilą sprawdziłem to telefonicznie w Lhasie u mojego przyjaciela Tybetańczyka, prowadzącego własną agencję turystyczną).
Nieprawdą też jest, że na opuszczenie Lhasy trzeba mieć permit - jest kilka miejsc gdzie permity są sprawdzane, ale Lhasa nie jest miastem zamkniętym (niektórzy mogą mylić tu checkposty turystyczne z podobnymi, ale prowadzonymi przez drogówkę i dotyczącymi jedynie kierowców). Bez permitu można jechać z Lhasy np. do Drak Yerpa, Ganden, Tsurpu, Drikung Til, Terdrom... a nawet nad jezioro Namtso!
Uważam, że w aktualnej sytuacji (czyli od marca 2008) podróżowanie po Tybecie tak, jak to zrobili autorzy wywiadu jest nieodpowiedzialne i faktycznie jest narażaniem Tybetańczyków. My co najwyżej zapłacimy karę kilkadziesiąt-kilkaset USD (raczej za brak permitu nie zamykają na miesiąc), natomiast życzliwi nam Tybetańczycy zostają na miejscu i potencjalnie (oczywiście że zawsze) mogą z tego powodu mieć kłopoty. Nawet "urywanie się" przewodnikowi tybetańskiemu, gdy ma się wyjazd zorganizowany przez agencję, grozi co najmniej sporą grzywną dla biura, a w najgorszym przypadku utratą pracy dla przewodnika oraz licencji przez biuro.
Mam jednak nadzieję, że w przyszłości znowu będzie łatwiej samotnie włóczyć się po Dachu Świata - bo były takie okresy, nawet jeszcze całkiem niedawno. Teraz jednak, w ostatnich 2 latach sytuacja jest znacznie gorsza przede wszystkim dla Tybetańczyków, jak również dla turystów, których też dotyczą niektóre obostrzenia i zakazy.
Postuluję więc przyszłym naśladowcom Krzysztofa i Joanny by jednak spojrzeli na ten problem trochę głębiej, niż tylko poprzez pryzmat własnych ekscytujących doświadczeń w podróży i ewentualnej "sławy" z powodu wykiwania kilku chińskich urzędników.
Serdecznie pozdrawiam wszystkich podróżników po Tybecie.
Marek Kalmus
PS. Stolica Tybetu nazywa się Lhasa, czyli Ziemia Bogów (od „Lha” - bóstwo, i „sa” - ziemia). Nie ma to nic wspólnego z lassem :-)
******
Marek Kalmus - uczestnik około trzydziestu wypraw w góry Turcji, Iranu, Hindukusz, Karakorum, Himalaje i do Tybetu, alpinista i przewodnik tatrzański. Geolog, filozof i dr religioznawstwa, badacz kultury tybetańskiej. Laureat nagrody specjalnej Kolosy 2008 za zasługi na polu propagowania unikatowej, duchowej i materialnej, kultury Tybetu a także prawa jego mieszkańców do własnej tożsamości narodowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz