14 czerwca 2010

„No entrence for visi tors”

Anna B.



“No entrence for visi tors” – dokładnie taki napis widniał przy jednym z mijanych przeze mnie pomieszczeń w Pałacu Potala.
„Ironia” pomyślałam.
Ten napis mógłby stanowić metaforę i opisywać istotę polityki chińskiej wobec Tybetu. Biorąc pod uwagę stosunek Państwa Środka wobec Tybetu, jego ciągłej izolacji, otwierania, zamykania granic równie dobrze opis ten mógłby znajdować się na przejściu granicznym w Kodari. Już same regulacje obowiązujące przy przekraczaniu granicy z Nepalu do Tybetu są co najmniej niedorzeczne. Całe zamieszanie z wycieczką oraz tym, że turysta nie może poruszać się po Tybecie na własną rękę jest częścią strategii rządu chińskiego. Poza tym, sądzę, że nie tylko Chiny czerpią z tego korzyści.
Ale do rzeczy. Chcąc dostać się do Tybetu od strony Nepalu należy wykupić wycieczkę w biurze podróży w Katmandu. O wizę chińską należy ubiegać się (oczywiście) w ambasadzie chińskiej, ale w Katmandu, a nie jak to zwykle bywa w kraju zamieszkania lub najbliższej placówce ambasady odwiedzanego kraju. Nawet wiza chińska znajdująca się już w paszporcie traci ważność – zostaje opatrzona pieczątką: „cancelled”. Wizę chińską, tzw. grupową otrzymuje się na osobnej kartce A4 i obowiązuje ona ściśle z „Tibet Permit”, który znajduje się w rękach przewodnika. Jest ona ważna dokładnie na taką ilość dni, na jaką została wykupiona wycieczka. Wizę zwraca się przy wyjeździe z Tybetu. Moja podróż trwała od 22 do 29 września 2009 roku. Jak się okazało w najgorszym dla odwiedzającego czasie, bo w przededniu 60 rocznicy powstania Chińskiej Republiki Ludowej – oznaczało to wzmożoną kontrolę. Do granicy tybetańsko-nepalskiej w Kodari cała nasza grupa dotarła autobusem. Odcinek, od punktu nepalskiej odprawy przez Most Przyjaźni, aż do punktu granicznego Tybetu – łącznie około pięćset metrów – pokonywaliśmy już samodzielnie, na własnych nogach. Strona nepalska to „wielki harmider”: autobusy, ciężarówki, żołnierze. Z wielkim trudem przeciskaliśmy się z plecakami między tym, co się tam działo. Po odprawie, po stronie nepalskiej i kontroli na czerwonej linii Mostu Przyjaźni, przeszłam dalej. Nasz nepalski przewodnik już w drodze do granicy instruował nas bardzo dokładnie, jak mamy się zachowywać na przejściu. Zwrócił naszą uwagę na pewną grupę posiadanych przedmiotów: zdjęcia i książki. Fotografie Dalajlamy, publikacje jego autorstwa, wydawnictwa dotyczące historii Tybetu rzecz jasna musiały zniknąć. I tak „Siedem lat w Tybecie”, na które chińscy celnicy mają podobno szczególną „alergię”, powędrowało do rąk małego Nepalczyka.


W chińskim punkcie granicznym, budynku dzielącym Nepal od Tybetu, dało się odczuć napięcie, panującą ciszę i coś w rodzaju pustki. Opisując tę sytuację – bardziej kolokwialnie – czuło się, że coś wisi w powietrzu. Żadnej uprzejmości, jak mniemam, przez chińskich celników uważanej za zbędną. Urzędnicze twarze były ukryte pod maseczkami. Każdy z nich wykonywał dokładnie takie same ruchy, bez żadnego słowa. Dłońmi, osłoniętymi rękawiczkami, wskazywali czego od nas oczekują. Jeszcze przed rozpoczęciem naszej odprawy okazało się, że oryginały permitów nie dotarły. Podobno to nic nadzwyczajnego i jest to wpisane w plan podróży. Po mniej więcej dwóch godzinach oczekiwania okazało się, że możemy przekroczyć granicę i spędzić noc, gdzieś blisko niej. Ruszyć w dalszą drogę – w głąb Tybetu – będziemy mogli po dostarczeniu na granicę permitów.


Nasz nepalski przewodnik przedstawił urzędnikowi listę grupy i na tym jego rola się skończyła. Teraz każdy z nas, pojedynczo i według listy, podchodził do odprawy bagażowej, później paszport, skaner bagażu i jeszcze raz paszport. Cała procedura przebiegała z zachowaniem ścisłego porządku, który wyznaczał szereg linii odpowiadających za to, gdzie ma się znajdować bagaż lub osoba. Wszelkie odstępstwa od tych reguł wywoływały w urzędnikach rodzaj paniki, zaczynali szybko mówić, wpadali w popłoch i już wiadomo było, że osoba lub bagaż są w niewłaściwym miejscu. W pierwszej kolejności rozpakowywanie bagażu. Bardzo starannie przeglądali kartka po kartce. Czerwona lampka zapalała się strażnikowi przy słowie Dalajlama. Inną pozycją, która nie mogła opuścić przejścia był przewodnik Lonely Planet. Powędrował do kosza. Rewizja plecaka i bagażu podręcznego, drobiazg po drobiazgu. Po opuszczeniu budynku czuło się ogromną ulgę, ale i wielkie zmęczenie. Po stronie tybetańskiej czekał nasz przewodnik. Zapytałam go czy jest Tybetańczykiem. Potwierdził. Powiedziałam, że to bardzo dobrze, bo nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Tak jakby to miało jakiekolwiek znaczenie i obchodziło kogokolwiek, co myślę i co sobie wyobrażam. Jakby to miało cokolwiek zmienić. Wcześnie rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. Grupa składała się z 19 osób, pochodzących z różnych stron świata. Było to o tyle ciekawe, że spoglądaliśmy na Tybet ze zgoła różnej perspektywy. Część osób w ogóle nie obchodziło to, co dzieje się w Tybecie i jaka panuje tu sytuacja. Inni zadawali sobie najczęściej pytanie, jak to możliwe, że to wszystko dzieje się we współczesnym świecie.


Kawalkada składająca się z pięciu samochodów terenowych ruszyła w rytm tybetańskiej muzyki. Przed nami zaczął rozpościerać się niesamowity krajobraz, którego wygląd trudno opisać słowami. Była to kraina, która zachwycała. Nie znam słowa godnego opisać krajobraz Tybetu, każde wydaje mi się zbyt banalne. Obrazy z ojczyzny Dalajlamy wyryły mi się w pamięci na zawsze i to bardzo głęboko. Jadąc przez Tybet miałam wrażenie, że jestem trochę w dwóch światach. Nazwy miejscowości, tablice informacyjne, opisy miejsc – wszystkie te informacje podawane są w dwóch językach: chińskim i tybetańskim. Czasem znalazł się również „angielski”, jednak jego dziwaczna forma tylko przypominała oryginalną wersję tego języka. Chińczycy zmieniają krajobraz Tybetu stawiając betonowe budowle w miejscach ruin tybetańskich domów. Widząc to wszystko ma się wrażenie braku spójności i kontynuacji zabudowy. Coś odchodzi.

Nasz tybetański przewodnik, z długą malą – tybetańskim różańcem – owiniętą wokół nadgarstka, a sięgającą chyba do łokcia, ciągle dawał nam wskazówki w kwestii naszego zachowania: żadnych rozmów z nieznajomymi dotyczących polityki. Jeżeli posiadamy zdjęcia Dalajlamy nie powinniśmy przekazywać ich Tybetańczykom, bo narażamy ich na problemy. W świątyniach, klasztorach prosił o nie zadawanie pytań dotyczących kwestii politycznych Tybetu. To, do czego jeszcze przykładał ogromną wagę, to miejsca które fotografujemy. Prosił, żebyśmy nie robili zdjęć żołnierzom. W Lhasie, kiedy za takie wykroczenie zostaliśmy zatrzymani, skończyło się na tym, że poprosili nas o pokazanie zdjęć, na których mieliby się znajdować. Gdy upewnili się, że ich tam nie ma, pozwolili nam pójść dalej. Z tym instruktażem przemierzaliśmy Tybet, a raczej jego maleńką część. Z Nyalam przez Lhatse, Shigatse, Gyantse, aż do stolicy Tybetu. Mijając w oddali i podziwiając, trochę na wyciągnięcie ręki: Makalu, Lhotse, Cho Oyu, Mount Everest. Cały plan naszej wycieczki i miejsca, które mogliśmy odwiedzić na tym odcinku, były dokładnie takie same, jak dla każdej innej odwiedzającej grupy. Spotykaliśmy się od czasu do czasu na trasie z innymi, ale znanymi z wiedzenia, turystami. Klasztory i świątynie udostępnione były zwiedzającym, ale tylko te, które były pod ścisłym nadzorem władz chińskich i tylko te, które Chiny popierają. Z powodu nadzoru i ogromnej liczby żołnierzy w świątyniach czy klasztorach zatraciły one dla mnie atmosferę duchowości. Stały się bardziej muzeami, przez co mnisi są jakby nie u siebie. Zresztą nasz przewodnik twierdził, że są tacy, którzy chętnie by z nich uciekli.


Dotarliśmy do granic Lhasy. Na długo przed dotarciem do centrum miasta przeszliśmy przez kilka kolejnych punktów kontrolnych: paszport, wiza, permit. Wjeżdżamy do miasta. Wygląda znajomo. Szczególnie rodzaj socrealistycznej architektury, a raczej budulec – beton. Szukam czegoś, co potwierdzałoby, że znajdujemy się w stolicy Tybetu. Nareszcie. Na wzgórzu rozpościera się widok Pałacu Potala. A pod Potalą widzę modlących się Tybetańczyków. Na przeciwko Pałacu, ogromny betonowy plac. Na placu pomnik chińskich bohaterów, którego dumy strzegą żołnierze. Taki widok: z lewej strony ulicy żołnierze i propagandowy billboard, a z prawej odprawiający modlitwę Tybetańczycy. Potala z modlącymi się Tybetańczykami i betonowy plac z chińskimi bohaterami, zupełnie jakby się ktoś pomylił, nic do siebie nie pasuje.

Lhasa dla mnie to wielkie, wojskowe koszary i chyba najbardziej strzeżone miasto. Na około stumetrowym odcinku chodnika trzy, cztery punkty, wydzielone taśmą, a za nią trzech – stojących na baczność – żołnierzy. Obok nich na chodniku: pałki, kaski i tarcze.


Oprócz tych „stojących” stanowisk były też stanowiska „siedzące”. „Siedzące” składały się ze stolika, parasola i policjantów, tajniaków – wyższa ranga. Dodatkowo ciągle mijaliśmy kilkuosobowe patrole. Szczególnie w starej, tybetańskiej części Lhasy. Na placu, przed wejściem do świątyni Jokhang, znajdowało się kilka takich „parasolowych” punktów. Przy tej wielkości placu, stanowiska rozlokowane były właściwie obok siebie. Około godziny 22 -23, w drodze powrotnej do hotelu, trafialiśmy na wieczorną odprawę. Około trzydziestu żołnierzy stojących na baczność i dowódca przekazujący rozkazy.

Nadszedł czas na odwiedziny jednego z najważniejszych miejsca dla Tybetańczyków – Pałacu Potala. Grupa turystów, która może odwiedzić Pałac, musi stawić się przy wejściu o wyznaczonej porze. Jeżeli się spóźni, traci szansę na zwiedzanie. Czas jest cenny, ma się tylko godzinę, zupełnie, jak na karuzeli. Przed wejściem do Pałacu jest przeprowadzana bardzo szczegółowa kontrola. Obowiązujące zasady są podobne do europejskich dotyczących lotnisk. Nie można wnosić: kosmetyków, butelek z napojami i innych rzeczy, które ochrona uzna za niewłaściwe. W Potali dla zwiedzających udostępnionych jest tylko kilka pomieszczeń, ale i w tej sytuacji godzina to zbyt mało, żeby posłuchać o historii tego miejsca. Nasz przewodnik został bardzo agresywnie potraktowany przez „Fire Inspektora”, bo wypadł z rytmu karuzeli i nie wywiązywał się z czasu harmonogramu zwiedzania. I tak skończył się nasz czas w Potali.

Kolejne miejsca naszych odwiedzin to klasztor Sera i "stos usypany z ziaren ryżu", klasztor Drepung. W klasztorze Sera mogliśmy wziąć udział w modlitwie mnichów. Wyglądało to tak, że w centrum znajdowali się mnisi, a dokoła turyści z aparatami i kamerami, bez żadnego zażenowania spełniali swoje operatorskie ambicje, biegając między nimi. W Norbulince było trochę inaczej. Z naszej grupy pojechało tam tylko kilka osób. Mogliśmy trochę „pooddychać” tym niezwykłym miejscem. Zaszczytem było znaleźć się przed małym pokoikiem, w którym przed ucieczką medytował JŚ XIV Dalajlama, a jeszcze większym byłoby Go tu odwiedzić. Informacje na temat letniego pałacu, chociażby na bilecie, skupiały się bardziej na jego urodzie, niż na faktach. Jedyna wzmianka historyczna to, to że był to letni pałac dalajlamów. Na szczęście znaleźliśmy sobie w Lhasie odpowiednie miejsce. Wieczorami, chodziliśmy do starego Tybetu przez Barkhor. Spędzaliśmy tam długie godziny, spacerując wąskimi uliczkami i zaglądając do mieszkań. Najważniejsza dla mnie i najciekawsza chwila to wieczór. Gdzieś około dziewiętnastej, kiedy Tybetańczycy przemierzali Barkhor, zmierzając w stronę Jokhangu na modlitwę. W każdej dłoni młynek modlitewny i tradycyjne stroje: mężczyźni z odkrytym ramieniem, długimi zaplecionymi i związanymi z tyłu głowy warkoczami, kobiety w długich spódnicach, warkoczykami i charakterystyczną turkusową biżuterią. To była wielka przyjemność być wtedy między nimi. Gdzieś pośród małych uliczek znaleźliśmy maleńką, tybetańską restauracyjkę. Składała się z kuchni i dwóch pomieszczeń – na parterze i pierwszym piętrze. Posiłki przygotowywała nam Tybetanka razem ze swoją córką. Jako że stałam się fanką obowiązkowo musiał być duży termos herbaty z masłem dri. W telewizji nadawano jakiś chiński serial, chyba oglądała go cała ulica, bo zamierał ruch. Oczywiście był wyświetlany z napisami w języku tybetańskim. Odwiedzaliśmy to miejsce przez cały okres naszego pobytu w stolicy. Jednego wieczora pojawił się jakiś krewny naszej gospodyni. Usiadł z nami. Starał się szczególnie nami zająć, chociaż nie mówił po angielsku. Sprawdzał czy niczego nam nie brakuje i ciągle uzupełniał nam szklanki Lhasa beer. Dał mi też lekcje tybetańskiego.

Ostatniego dnia rano wyruszyliśmy na lotnisko. Przed wjazdem na jego teren kolejna – kontrola dokumentów. Wjeżdżamy w strefę terminala, czas się pożegnać z naszym przewodnikiem. Jeszcze chwilę rozmawiamy, bo jakoś trudno się rozstać.
– A może za rok znów przyjedziesz do Tybetu? – zapytał mnie. – Przyjadę, ale tylko pod jednym warunkiem, jeżeli mi obiecasz, że Tybet będzie wolny, obiecujesz? – Obiecuję….
 

Pierwszego października byłam już w Katmandu. Wielkie święto Chin: 60 rocznica proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej. Policja zarówno w Nepalu, jak i w Indiach nie jest zbyt przyjazna swoim obywatelom. Przy Bodnath, buddyjskiej stupie, gdzie mieszka i prowadzi swoje interesy wielu Tybetańczyków, przy wejściu na plac rozlokowani byli żołnierze. Siedzieli z bronią, na wypadek zamieszek. Kręcili się również po całym Katmandu. Pod chińską ambasadą odbywała się demonstracja. Tybetańczycy z flagami swojego kraju protestowali przeciwko chińskiej polityce wobec Tybetu. Niemal natychmiast pojawiła się nepalska policja. Nie mieli żadnych skrupułów żeby użyć pałek. Bijąc i szarpiąc wpychali demonstrantów do radiowozów. Pytam Nepalczyka: – I co się teraz z nimi stanie? – Pójdą do więzienia, a później oddadzą ich władzom chińskim. Nic nie można zrobić, tak już jest. – odpowiada wzruszając ramionami.
-Bo rangdzen!-
[Free Tibet]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz