31 sierpnia 2010
Lhasa, z cyklu historie prawdziwe, czyli zastanów się komu podajesz rękę
Peme poznałem na Barkhorze w centrum tybetańskiego getta w Lhasie, nieopodal świątyni Jokhang. Zapoznała nas zaprzyjaźniona z nami koleżanka, co pozwoliło szybko nawiązać relację opartą na wzajemnym zaufaniu. Zaprzyjaźniliśmy się na wspólnej herbacie, gdy okazało się, że łączy nas także zainteresowanie tradycją bon buddyzmu tybetańskiego. Moja rozmówczyni nie pochodzi z centralnego Tybetu. Do Lhasy przybyła kilka lat temu z małej wioski położonej w Amdo. Szybko się zaaklimatyzowała, nauczyła stołecznego języka. Postanowiła otworzyć własną herbaciarnię nieopodal klasztoru Drepung, kilka kilometrów od centrum Lhasy, gdzie mieszkała. Początki były trudne ale miejsce głównie za sprawą odwiedzających go w dużej ilości pielgrzymów zarabiało na siebie. Pema zaklimatyzowała się w Lhasie, sprowadziła swoich rodziców, poznała mnóstwo znajomych i odnalazła przyjaciół z jej rodzinnych stron. Układało się nienajgorzej. Podczas jednego z wieczorów spędzanych w swojej herbaciarni bardzo dobry kolega poprosił ją o telefon komórkowy z którego chciał skorzystać. Po chwili go oddał i Pema zapomniała o całej jakże zwyczajnej sytuacji. Po mniej więcej dwóch miesiącach odwiedziło ją dwóch mężczyzn i kobieta. Wzięli ją na komisariat w celu zadania kilku pytań na temat prowadzonej przez nią działalności gospodarczej. Na miejscu spotkała swojego kolegę, a wspomniani cywilni funkcjonariusze poprosili ją o pokazanie telefonu komórkowego. Miała pecha bo w momencie gdy zaprzeczyła, że go ma zadzwoniła do niej koleżanka. Policjanci bardzo szybko odnaleźli w jej telefonie zdjęcie JŚ Dalajlamy, Karmapy i kilka patriotycznych tybetańskich pieśni. Pema wraz z koleżanką która do niej dzwoniła znalazła się na 15 dni w areszcie. Trzy razy dziennie na śniadanie, obiad i kolację dostawały jedynie letnia wodę i kawałek tybetańskiego chleba. Na koniec musiała za „wyżywienie” zapłacić w sumie 150 Yuanów, czyli po 10 Yuanów dziennie, co w sumie jak na warunki chińskie nie jest małą sumą, szczególnie w kontekście jakości wyżywienia, które otrzymywała. Po tym incydencie kazano jej zamknąć pijalnię herbaty i zakazano przebywać poza centrum Lhasy – czyli miejscem gdzie była zameldowana. Nie odzyskała także swojego telefonu ale co najgorsze straciła zaufanie do przyjaciół. Dzisiaj w nowym telefonie pomimo tego doświadczenia nadal trzyma zakazane pieśni i zdjęcia Dalajlamy. Jest tylko ostrożniejsza z dzieleniem się dobrami techniki. Herbaciarnia istnieje nadal. Tyle że z inna nazwą i z chińskim właścicielem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz