1 grudnia 2010

Tybet o jedną granicę za daleko

Zdjęcia i tekst: Marta Zdzieborska
W Tashi Palkhiel- tybetańskim osiedlu w Nepalu, rytm życia wyznacza młynek modlitewny, którym Lakpa dzielnie kręci przez cały dzień. Naprzeciwko pod sklepem siedzi mnich, i dwóch staruszków mruczących Om mani Padme Hum. Czasem niespiesznym krokiem przez ”centrum” miasta przejdzie się owca. Nie dzieje się tu prawie nic.

Tashi Palkhiel to jedno z kilku osiedli tybetańskich, utworzonych w Nepalu na początku lat 60. ubiegłego stulecia, po tym jak fala uchodźców tybetańskich uciekła z okupowanego przez Chińczyków Tybetu. Po powstaniu antychińskim w Lhasie w 1959 roku, tysiące Tybetańczyków w ślad za swoim duchowym przywódcą Dalajlamą zdecydowało się na emigrację. Większość osiedliła się wówczas w Indiach, część jednak zatrzymała się w Nepalu, gdzie do dzisiaj żyje na uchodźstwie. W Tashi Palkhiel, mieszka nieco ponad 700 osób. Niegdyś było ich tysiąc, wiele rodzin jednak wyjechało za granicę. Dziś spotkać można tutaj głównie staruszków i młodych ludzi, którym nie udało się jeszcze wyemigrować. Lakpa przyjechał do Nepalu w 1989 roku. Wcześniej przez kilkanaście lat służył w indyjskiej armii. Dziś bezrobotny spędza całe dnie przed swoim sklepem z pamiątkami. Czas upływa mu na modlitwie i rozmowie z sąsiadami. Ma na utrzymaniu dwudziestoletnią córkę, a interes idzie kiepsko. Jedyną nadzieją są turyści, którzy przyjeżdżają tutaj z niedalekiej Pokhary.

Jak tu spokojnie, niekomercyjnie. W miejscowym klasztorze przy śpiewie mnichów łatwo odpłynąć i wpaść w religijną ekstazę. Przyjezdnych, nie znających specyfiki tej osady, nie zastanowią spazmatyczne nawoływania handlarzy pamiątkami. Wzdłuż drogi do świątyni stoi rząd Tybetańczyków usilnie próbujących sprzedać wyrabianą ręcznie biżuterię. To ich jedyny dochód. W tym liczącym prawie 50 lat osiedlu straszy bezrobocie. Zarówno starszym Tybetańczykom, jak i tym młodym, dobrze wykształconym pozostało wyrabianie koralików i czekanie na lepsze jutro. Jeszcze 20 lat wcześniej ludziom żyło się tutaj o wiele lepiej. Podupadająca obecnie fabryka dywanów, wówczas nie nadążała z zamówieniami. Tybetańczycy, znani ze smykałki do pięknego rękodzielnictwa, kontrolowali cały rynek dywanów w Nepalu. Hossa skończyła się, gdy na początku lat 90. kraj ogarnął kryzys gospodarczy. W Tashi Palkhiel do dziś można odczuć jego skutki. Mieszkańców od zawsze wspomagały zachodnie organizacje. To boisko zostało ufundowane przez organizację z Austrii, budować szkołę pomogli Anglicy. Osada, podobnie jak inne rozsiane po całym Nepalu, powstała w latach 60. we współpracy z rządem szwajcarskim. Obecnie dofinansowanie z zagranicy skierowane jest przede wszystkim do dzieci i młodzieży, które dzięki temu mogą uczyć się w szkole. Każde z nich tak jak osiemnastoletnia Tashi czy jej dwa lata młodsza siostra Ngawang ma swojego opiekuna, który do 22 roku życia opłaca ich edukację. –Tashi wybrałaś już college? Gdzie będziesz studiowała?- pytam się.- Muszę porozmawiać o tym z moją „matką chrzestną” - odpowiada. Ich los w dużym stopniu zależy od hojności donatorów z Zachodu. Gdy pomoc nagle ustanie, wiele osób nie może kontynuować nauki.


PROSZĘ TYLKO SPÓJRZ


Takimi słowami próbują zaczepić turystów Tybetanki z Tashi Palkhiel. Uśmiechem zachęcają do przystanięcia przy ich stoisku. Większość przyjeżdżających tu osób zrobiło już zakupy w Pokharze i nie ma ochoty kupować kolejnych błyskotek. Dlatego też wiele kobiet decyduje się na handel w tzw. Lakeside, turystycznej dzielnicy Pokhary, położonej nad malowniczym jeziorem Pewa Tal. Z wypchanymi biżuterią plecakami spacerują cały dzień po mieście w nadziei, że ktoś kupi od nich pamiątkę. Gdy ktoś się w końcu zatrzyma, zaczynają proces odwijania kolorowych tobołków kryjących w sobie niezliczone mandale i wisiorki, które widać, że już od dłuższego czasu czekają na właściciela. Pokazać swój kramik trzeba szybko. Klient może się znudzić czekaniem i odejść. Co gorsze, może też przyjść policja, która szybko odgoni nielegalnie sprzedające handlarki. Na granicy z prawem działają także młodzi Tybetańczycy, którzy próbują zarobić jako przewodnik górski i tragarz. W świetle przepisów zawód ten mogą wykonywać tylko osoby mające nepalskie obywatelstwo. Takich ograniczeń jest więcej. Założyć biznes, sprzedać ziemię czy kupić nieruchomość też mają prawo tylko Nepalczycy. Uchodźcy tybetańscy żyjący w Nepalu traktowani są jak ludność drugiej kategorii. Wielu z nich nie posiada nawet tzw. RC czyli dokumentu tożsamości wydawanego niegdyś przez nepalskie ministerstwo spraw wewnętrznych. To już historia, bo od 1991 roku bez uzasadnienia zaprzestano ich emisji. Zarówno ci Tybetańczycy którzy wówczas byli niepełnoletni i nie mogli się starać o dokument, jak i ci którzy przyjechali do Nepalu później, przebywają w tym kraju nielegalnie.

Z biegiem lat, uchodźców bez papierów będzie przybywać. Dzieci pierwszego pokolenia Tybetańczyków, którzy uciekli do Nepalu, wpisane są do dokumentu rodziców. Po śmierci opiekunów, ustanie ich legalny pobyt. Na nowe RC nie mają bowiem szans.


SIEDŹ CICHO


Mówi się żartobliwie, że Nepal to hamburger, który zjedzą Indie lub Chiny. Wszystko wskazuje na to, że to Państwo Środka co raz odważniej sięga po swoją część. Zaprzestanie wydawania RC, ograniczanie zgromadzeń Tybetańczyków i demonstracji to wynik zwiększającej się kontroli, jaką Pekin sprawuje nad Nepalem. W 2008 roku, gdy antychińskie protesty wstrząsnęły całym światem, do Katmandu zjechali się Tybetańczycy z całego kraju. Przez kilka dni okupowali centrum miasta. Policja zamykała ich na kilka godzin w areszcie, ci jednak po wypuszczeniu znów wracali na ulice. O masowej skali protestów w Nepalu słyszał wtedy cały świat. Niewiele osób wie, że od tamtego czasu nastała tutaj wielka cisza. Aktywne do tej pory organizacje tybetańskie jak np. Tibetan Youth Congress, które zrzeszały niepokornych i wściekłych na Chiny Tybetańczyków, dziś siedzą cicho. W strachu przed represjami, organizują spotkania i odczyty, jednak nie podniosą, jak dotychczas, wysoko pięści z okrzykiem Rangzen (niepodległość). Nepalska policja czuwa, aby 10 marca(rocznica powstania antychińskiego w Lhasie w 1959) w urodziny Dalajlamy lub podczas innych świąt tybetańskich nie doszło do masowych wystąpień. Na ulicach Katmandu pojawiają się wówczas dodatkowe patrole policji, które zatrzymują Tybetańczyków zmierzających do miejsca obchodów. Do apogeum interwencji w sprawy tybetańskie doszło podczas październikowych prawyborów do parlamentu na uchodźstwie i na premiera. Wówczas policja wtargnęła do dwóch lokali wyborczych w Katmandu i skonfiskowała 18 z 25 urn, zawierających ponad tysiąc oddanych głosów. Szanse na ich odzyskanie są nikłe. Wszystko wskazuje na to, że druga tura wyborów na uchodźstwie planowana na marzec 2011 roku odbędzie się z wykluczeniem Nepalu( w wyborach do parlamentu w Dharamsali w Indiach mogą głosować uchodźcy tybetańscy na całym świecie).



W Tashi Palkhiel dzień wyborczy odbył się bez większych problemów. Rutynowo przyjechała policja. Nie ma demonstracji, owca siedzi tam gdzie wcześniej. Jedynie przed miejscową świetlicą ustawiła się kolejka Tybetańczyków chcących oddać swój głos. Choć w ten sposób chcą mieć wpływ na losy Tybetu. Nepal powoli zaczyna pozbawiać ich jednak i tego prawa.




Jesienią 2010 roku autorka współrealizowała projekt poświęcony sytuacji uchodźców tybetańskich w Nepalu. Celem badań było poznanie sytuacji społecznej, ekonomicznej i politycznej mieszkających tam Tybetańczyków. Po fali protestów antychińskich, jaka wstrząsnęła Nepalem w 2008 roku, stopień swobody zrzeszania się i działania uchodźców tybetańskich został wyraźnie ograniczony. Co raz bardziej zauważalny jest wpływ Chin na politykę Nepalu wobec tej grupy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz